„Muse”, reż. Paweł Pawlikowski

Sześć minut wiecznie trwaj

„Muse” to zaledwie sześciominutowy, czarno-biały obraz, po brzegi wypełniony muzyką Marcina Maseckiego, w którym każdy kadr dziełem jest sztuki. Paweł Pawlikowski w tę krótką, aczkolwiek minimalistycznie intensywną i, co dla niego charakterystyczne, niezwykle estetyczną filmową opowieść zabiera widza na grecką wyspę Hydrę – Perłę Wysp Sarońskich. Nieprzypadkowo, bo właśnie tam, w latach sześćdziesiątych ubiegłego stulecia, świat artystycznej bohemy, oddawał się zapomnieniu, tworząc to miejsce bezpiecznym dla siebie azylem, a także źródłem twórczej inspiracji.

Dwoje bohaterów poznajemy w przestrzeni rozległego salonu z oknami rozpościerającymi widok na oliwne patio. Kamera rejestruje relację, która zachodzi między artystą i jego muzą. Przyglądają się sobie we wszystkich odcieniach bieli i czerni. Trwają we wzajemności, współodczuwają,  jednocześnie będąc dla siebie niewygodnymi. Prowadzą grę. On ją zaprasza, wabi. Ona i słodką i niewinną jest i naiwną. On z nią flirtuje, igra, odtrąca, doprowadza do szaleństwa. Cienką granicą przebiega inspiracja, irytacja. Niosą się wzajemnymi rejestrami własnych napięć. Cynizm. Swoisty szantaż emocjonalny.  

Film powstał jako suma świateł i cieni autentycznej relacji będącej rzeczywistym doświadczeniem pary twórców – reżysera i aktorki. Bela jest tu dzika, wyzwolona, szalona. Nakreślona ostrą kreską, zachwyca. Staje się inną w każdej scenie. Bogini. Muza z krwi i kości. Abstrakcja? Czy absolut? Teraz? Czy gdzieś? Światło? Czy cień? Powietrze? A może paraliż… Pawlikowski dla mych oczu serwuje ucztę, Masecki karmi mnie dźwiękiem, a za Belą chcę podążać, być jak ona. Potrzebuję tej samej odwagi, pasji, miłości. Ten krótki metraż uciechą jest dla zmysłów. Répète! Sześć minut rozpalenia… Sześć minut wiecznie trwaj. 

autor: Ola Grądzka
zdjęcia: kadry z filmu